la línea de la concepción to miasto na południu hiszpanii, w regionie andaluzja, prowincji kadyks. leży nad morzem śródziemnym (na wschodzie) i zatoką algeciras (na zachodzie). bezpośrednio przylega do gibraltaru (na południu), który jest posiadłością brytyjską czy też, inaczej, brytyjskim terenem zamorskim. a bliskość maroka po drugiej stronie cieśniny gibraltarskiej to też bliskość tanich, wysokiej jakości narkotyków. ze względu na ścisłe kontrole po stronie gibraltaru, nielegalne dobra przybijają z maroka do brzegów hiszpanii, by stamtąd, drogą lądową, wędrować dalej na północ europy albo przekroczyć granicę z gibraltarem w kieszeniach entuzjastów. z gibraltaru do hiszpanii wagonami (wcale nie kolejowymi, choć pewnie tylko dlatego, że nie ma tam torów), wędrują za to papierosy, ale nie o tym jest ta historia.
przez całe wschodnie wybrzeże la línei, od gibraltaru aż do santa margarity, ciągnie się plaża. w niektórych miejscach jest tak wąska, że przemytnicy mają tylko kilka kroków od granicy wody żeby przeciąć promenadę, na której mnie jadącą nocą rowerem morze smaga po twarzy. motorówka odpływa. za promenadą muszą już tylko przebiec przez ulicę, a potem odjechać na skuterach albo zniknąć w samochodach i bramach obstawianych przez chłopaków z walkie-talkie. czasem też z pistoletami.
czasem też jest mi smutno, i zatrzymuję się w połowie drogi z barowej pracy na gibraltarze do śpiącego domu w santa margaricie, żeby zapalić papierosa i poczekać na to, co się stanie. siadam wtedy na murku, tyłem do morza (żeby dać się zaskoczyć), palę, trochę płaczę i czekam. musisz tylko poczekać. jak nie godzinę, to dwie, jak nie dwie - to trzy, jak nie trzy - to cztery, pięć, dziesięć, dwadzieścia. kiedyś z pewnością pierdolnie meteoryt.* jakaś kula, coś. jakiś nóż.
ale za każdym razem wychodzi na to, że chyba jestem jednak niecierpliwa.
tak było trochę ponad pół roku temu, a później, w kwietniu, wróciłam do polski. być może od ostatniego posta tutaj dzieli mnie za dużo, żeby próbować nadrabiać. podobnie czuję się względem krakowa. 'no more home' nieoczekiwanie stało się tak samo aktualne teraz, jak było wtedy. co robić, drodzy nieistniejący czytelnicy? czy próbować zalepiać, zasklepiać? siedem klisz, sama nie wiem, ilu ludzi. co robić? ślijcie esemesy.
_____
*s. shuty - 'zwał'
przez całe wschodnie wybrzeże la línei, od gibraltaru aż do santa margarity, ciągnie się plaża. w niektórych miejscach jest tak wąska, że przemytnicy mają tylko kilka kroków od granicy wody żeby przeciąć promenadę, na której mnie jadącą nocą rowerem morze smaga po twarzy. motorówka odpływa. za promenadą muszą już tylko przebiec przez ulicę, a potem odjechać na skuterach albo zniknąć w samochodach i bramach obstawianych przez chłopaków z walkie-talkie. czasem też z pistoletami.
czasem też jest mi smutno, i zatrzymuję się w połowie drogi z barowej pracy na gibraltarze do śpiącego domu w santa margaricie, żeby zapalić papierosa i poczekać na to, co się stanie. siadam wtedy na murku, tyłem do morza (żeby dać się zaskoczyć), palę, trochę płaczę i czekam. musisz tylko poczekać. jak nie godzinę, to dwie, jak nie dwie - to trzy, jak nie trzy - to cztery, pięć, dziesięć, dwadzieścia. kiedyś z pewnością pierdolnie meteoryt.* jakaś kula, coś. jakiś nóż.
ale za każdym razem wychodzi na to, że chyba jestem jednak niecierpliwa.
* * *
tak było trochę ponad pół roku temu, a później, w kwietniu, wróciłam do polski. być może od ostatniego posta tutaj dzieli mnie za dużo, żeby próbować nadrabiać. podobnie czuję się względem krakowa. 'no more home' nieoczekiwanie stało się tak samo aktualne teraz, jak było wtedy. co robić, drodzy nieistniejący czytelnicy? czy próbować zalepiać, zasklepiać? siedem klisz, sama nie wiem, ilu ludzi. co robić? ślijcie esemesy.
_____
*s. shuty - 'zwał'
No comments:
Post a Comment